czwartek, 30 maja 2013

Rozdział I


Kiedy się obudziłem, na dworze było jeszcze ciemno. W pokoju zresztą też. Jednym okiem zerknąłem na budzik, drugie pozostał sklejone po śnie. Punkt piąta rano. Zawsze byłem rannym ptaszkiem, ale dzisiaj pobiłem wszelkie rekordy. Zawsze budziłem się między szóstą a piątą czterdzieści, a teraz z jakąś piątą wyskakuję.
Przetarłem oczy i wyciągnąłem się. Od razu coś grubego i puszystego prychnęło złowieszczo nad moją głową. Brązowe, tłuste, rozpieszczone kocisko wpychające swój spłaszczony ryj wszędzie tam, gdzie go nie chcą. Aemilus, mój wróg numer jeden, ulubiony pieszczoch mamy.  Jak na złość, ten grubas upatrzył sobie moje łóżko, jako punkt docelowy całodniowej wędrówki po najciaśniejszych, najtrudniej dostępnych i najcieplejszych miejscach w domu.
Ignorując ostrzegawcze fuknięcia kota, rozciągnąłem się jeszcze bardziej i zrzuciłem kołdrę na ziemię. Aemilus zwinął się w kłębek. Wstałem z łóżka i ziewając przeciągle, nieprzyzwoicie wręcz, powlokłem się do łazienki. Wziąłem prysznic. Pod strumieniem wody stałem tak długo, jak tylko się dało. Potem wysuszyłem się i wróciłem do pokoju. Ubrałem dżinsy i białą koszulę, której z lenistwa nie chciało mi się zapiąć. „Niechcący” kopnąłem Aemilusa w tyłek przy wychodzeniu z pokoju i jak najciszej zbiegłem po schodach do kuchni. Zastałem w niej mamę. Uczesana w niedbały, rudy kok stała przy blacie, wyglądała przez okno i paliła papierosa. Szarawy dym unosił się pod sufitem, w pomieszczeniu strasznie śmierdziało. Zmarszczyłem nos i szybko wstrzymałem oddech. Nienawidzę zapachu papierosów.
-Cześć, synek.-Rzuciła.
-Cześć.-Powiedziałem i otworzyłem okno na oścież. Mama uśmiechnęła się na widok mojej rozpiętej koszulki.
-A ty na jakieś gejowskie party się wybierasz, czy na rozpoczęcie?-Spytała złośliwie. Wzruszyłem ramionami i wyjąłem z lodówki sałatkę z wczoraj. Mama zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Od kilku lat byłem wegetarianinem. Żywiłem się wyłącznie owocami, warzywami, serami i jogurtami. Mama na początku była temu przeciwna, ale w końcu nic nie powiedziała. Nie było sensu namawiać mnie, żebym wrócił do jedzenia mięsa. Byłem równie uparty, jak i ona. I dobrze o tym wiedziała. Poza tym, nie zjadłbym czegoś, co wcześniej miało twarz i coś czuło.
-Na którą masz rozpoczęcie?
-Na ósmą.-A na zegarku elektronicznym na drzwiach piekarnika figurowała czerwona, błyszcząca godzina szósta pięć. Mama zgasiła papierosa.
-Idę na górę. Miłego dnia.-Powiedziała i pocałowała mnie w czoło.-I zapnij tę koszulę.-Zachichotałem cicho. Dokończyłem śniadanie i umyłem miskę. W drodze do zlewu zdążyłem potknąć się o Aemilusa i przekląć na niego. Ale on tylko, prychnął i położył się na krześle, gdzie wcześniej siedziałem i spojrzał na mnie z triumfem. „Ciepło”-pomyślał pewnie-„Teraz to moje miejsce”. Pokręciłem głową z dezaprobatą i wyszedłem z kuchni posłusznie zapinając koszulę. Ubrałem czerwone, sfatygowane trampki i wyszedłem z domu, zatrzaskując za sobą drzwi, żeby mama słyszała, że wychodzę. Jeszcze trochę kropiło po nocnej ulewie, ale nie przejąłem się tym. Lubię deszcz. I lubię zapach po deszczu. Taka mieszanina wilgoci i trawy. Zaciągnąłem się mocniej, jakbym wciągał kokainę i odetchnąłem. Ręce schowałem do kieszeni.
Przez tydzień pobytu w Aspen Lake, zdążyłem ogarnąć, gdzie jest szkoła, gdzie sklep i ogólnie prawie całą okolicę. Tymczasem mama rozpakowała nasz pokaźny dobytek, czyli po dwie torby z ubraniami na łeb, dwa pudła bibelotów i jeszcze trochę czegoś tam. Ogólnie do przeprowadzek nie potrzebowaliśmy żadnej firmy, żeby nam to przewiozła, czy coś. Wystarczy nasz starszawy, niebieski busik. Do bagażnika ładujemy wszystkie nasze rzeczy, a siadamy z przodu. Ja oczywiście zawszę dostępuję zaszczytu trzymania futrzastego idioty na kolanach.
Zaczęło trochę mocniej padać, niebo poszarzało i zasnuło się kłębiastymi chmurami. Do rozpoczęcia roku szkolnego jeszcze godzina. Spomiędzy schludnych budyneczków powoli wyłaniało się żółte gmaszysko Aspen High. Był to ogromny, prostokątny klocek z dobudowaniami i oknami. Niczym nieróżniący się od innych szkół, do których chodziłem. No może elewacją, ale to tak tylko odrobinę. Kolorem, czy czymś tam.
Wszedłem po stromych kamiennych schodach, potem po jeszcze jednych i dopiero wtedy znalazłem się przed głównym wejściem do szkoły. Od niechcenia popchnąłem duże, oszklone drzwi i znalazłem się w niebieskim, przestronnym korytarzu. Na każdej ścianie znajdowały się okna, a na parapetach stały doniczki z jakimiś bliżej nieokreślonymi zielskami. Tuż pod sufitem wisiał kolorowy plakat „Nowy rok szkolny 2013/2014”.
-Przepraszam?-Z drugiego końca korytarza w moją stronę szła drobna dziewczyna na wysokich czarnych szpilkach.-Rozpoczęcie dopiero za godzinę.
-Mój błąd.-Wzruszyłem ramionami.-Za szybko wyszedłem i nie wiedziałem, która godzina.-Dziewczyna uniosła cienką, brązową brew i wzrokiem wskazała na zegarek na moim nadgarstku. Uśmiechnąłem się.
-My się chyba nie znamy. Jestem Aria.
-Raain.-Podałem jej rękę. Uścisnęła ją i zaraz schowała z siebie.
-Nowy?-Pokiwałem głową. Cóż za błyskotliwość. Ogarnąłem dziewczynę od stóp do głów. Miała blond siano na głowie sięgające ramion, duże zielone oczy i jasną skórę. Ładna. Patrzyła na mnie spod długich, czarnych rzęs lustrując każdy mój ruch. Po dłuższym czasie zrobiło się to bardzo niewygodne. Chrząknąłem.
-Ah…-Zreflektowała się. Uśmiechnąłem się półgębkiem.-Pokazać Ci szkołę?
-Okej.-Aria odwróciła się na pięcie i z gracją tancerki ruszyła w stronę schodów na drugim końcu korytarza. Podążyłem za nią. Po drodze mijaliśmy sale oznaczone numerkami od jeden do siedem, od osiem do siedemnaście, potem od osiemnaście do dwadzieścia cztery i tak aż do osiemdziesiątej piątej. Każdy następny korytarz pomalowany był na inny kolor, niż reszta. W oknach zawsze stało coś zielonego. Wszystkie szafki były pomalowane na szaro, na niektórych były naklejki. Po drodze dziewczyna mówiła, od czego są poszczególne sale, gdzie co się odbywa i tak dalej. Po jakimś czasie zaczęło mi się trochę nudzić, ale nie przerwałem jej. A co ja będę przeszkadzał.
Po okrągłych czterdziestu pięciu minutach doszliśmy w końcu do sali gimnastycznej, w której powoli zbierali się uczniowie. Pożegnałem ją i wszedłem do środka. Było to ogromne pomieszczenie wyłożone ciemnym drewnem, ze ścianami pomalowanymi na fioletowo. Do jednej ściany przymocowane były drabinki, po dwóch stronach sali wisiał kosze. Na podłodze kilkunastoma rzędami w dwóch kolumnach poustawiane były niskie, wąskie ławki. Usiadłem na tej najbardziej z tyłu i oparłem się wygodnie do tyłu. Zapowiada się naprawdę fascynująca i pouczająca przemowa dyrektora.
Po kilku minutach sala wypełniła się uczniami. Wszyscy ubrani na czarno-biało, jak pingwiny. Na dwóch ostatnich ławkach rozsiadło się kilkoro chłopaków i dziewczyn. Po ich sposobie poruszania się i pewnych siebie wyrazach twarzy poznałem, że jest to szkolna elitka. Grupka najładniejszych i najfajniejszych osób, które znają wszyscy. Ci, którzy rządzą szkołą. Jak uroczo.
-Proszę o ciszę!-Rozległ się tubalny głos dyrektora. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z ciemną skórą i dreadami. Ubrany w czarny garnitur stał na środku wolnego miejsca przed zebranymi uczniami i trzymał w dłoni mikrofon. Ten oto dyrektor nie wyglądał jak reszta – grubi starszawi panowie z gęstym wąsem. Miał w sobie coś takiego, że aż chciało się go słuchać. Sam nie wiem, co to było. Charyzma?
Na sali momentalnie zrobiło się cicho. Echo głosu dyrektora odbijało się o fioletowe ściany pomieszczenia.
-Dziękuję. Nazywam się Leone Jones. Jestem nowym dyrektorem tej szkoły i mam nadzieję, że jesteście na tyle kompetentni, że nie będziecie sprawiać mi kłopotów z używkami, niechcianymi ciążami i innymi genialnymi pomysłami osób w waszym wieku.-Powiedział lekceważącym tonem. Kilkoro nauczycieli spojrzało na niego z przerażeniem i niekłamanym zdziwieniem. Ale on kontynuował. Dalsza przemowa była głównie o szkole, planach lekcji, nowych nauczycielach i tak dalej, i tak dalej. Ziewnąłem, zakrywając usta. Po piętnastu kolejnych minutach śpiewania różnych piosenek i nie wiadomo w sumie czego innego, zostaliśmy wypuszczeni.  Włożyłem ręce do kieszeni.
Gdy szedłem korytarzem widziałem, jak dziewczyny nachylają się do swoich przyjaciółek i szepczą coś, ze wzrokiem wlepionym w moją szanowną osobę. Już dawno przestało mi to schlebiać. Z czasem przestałem zwracać na takie zachowania uwagę. Oduczyłem się uśmiechania do pierwszej lepszej dziewczyny paplającej na mój temat.
-Hej…-Przede mną stanęła Aria.
-Cześć.
-Mam ci przekazać plan lekcji.-Powiedziała i wręczyła mi jakiś świstek pokryty znakami czarno magicznymi, które po dłuższej chwili okazały się nazwami przedmiotów.
-Dzięki. –Odparłem. Uśmiechnęła się nieśmiało. Odwzajemniłem uśmiech i przeszedłem dalej.
                                                                          
                                                                    *  *  *
Gdy doszedłem do domu, mama siedziała przy stole w salonie, otoczona różnymi łańcuszkami, koralikami, piórkami i innymi bibelotami. W dłoni trzymała misternie wykonany naszyjnik. Od lat zajmowała się produkcją biżuterii, a przez ostatnie kilka tygodni średnia zamówień wzrosła prawie dwukrotnie i mama miała nawał roboty przez to. Ale jak zwykle, z uśmiechem na ustach zabierała się do pracy i nie narzekała.
-Siema, mamo.-Powiedziałem, wchodząc do salonu. Nie uniosła wzroku. Cały czas przebierała zręcznymi palcami pomiędzy łańcuszkami.
-Cześć, synu.-Odparła. Uśmiechnąłem się i poszedłem do swojego pokoju. Był to niewielki, pomalowany na żółto pokoik z dużym oknem, przez które widać było prawie całe centrum Aspen Lake. W jednym rogu stało łóżko, w drugim biurko, w trzecim szafa, a w czwartym spał Aemilus. Usiadłem na łóżku i zacząłem studiować plan lekcji. Na jutro francuski, biologia, angielski, matematyka, plastyka i retoryka. Francuski, żaden problem. Angielski i plastyka zresztą też. Ale z matmą już gorzej. Do biologii nawet się nie uczę, a i tak udaje mi się utrzymać czwórkę na koniec. A retoryka nie zasługuje na miano przedmiotu szkolnego.
Resztę dnia spędziłem na leżeniu, nudzeniu się i jedzeniu. I tak aż do dwudziestej drugiej, kiedy zasnąłem w trakcie oglądania jakiegoś filmu.
Były dwie siostry: noc i śmierć
Śmierć większa, a noc mniejsza
Noc była piękna jak sen, a śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza.
Stałem pośrodku olbrzymiego cmentarza. Wszystkie płyty nagrobkowe były matowe i popękane. Na czarnym niebie jaśniał księżyc w pełni. Tuż przy ziemi płynęła mgła.
Były dwie siostry: noc i śmierć
Śmierć większa, a noc mniejsza
Noc była piękna jak sen, a śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza.
Głos, melodyjny a zarazem upiorny, dobiegał jakby ze wszystkich stron świata. Przeszedł mnie dreszcz – całe stado stukilowych mustangów w uranowych kopytach przegalopowało mi przez plecy.
Były dwie siostry: noc i śmierć
Śmierć większa, a noc mniejsza
Noc była piękna jak sen, a śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza.
Powtarzał głos. Ruszyłem wąskimi dróżkami między grobami. Mijałem mogiły osób o tym samym nazwisku, co ja. Osób, które zmarły w ten sam dzień, kiedy ja się urodziłem. Wtedy ujrzałem go. Wielki grób wykonany z białego marmuru. Nad nim rozciągał się anioł śmierci z rozłożonymi skrzydłami i rękoma. Na nagrobku pojawił się ognisty napis „Raain Blackburn. 1 Kwietnia 1997 – 1 kwietnia 2014. Zmarł śmiercią tragiczną. Pokój jego duszy.” Mój oddech automatycznie przyspieszył. Stałem przed moją własną mogiłą.
Coś skrzypnęło. Jakby kamień.
Anioł śmierci poruszył się.
Były dwie siostry: noc i śmierć
Śmierć większa, a noc mniejsza
Noc była piękna jak sen, a śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza.
Powiedział. Zszedł z grobu. Nie poruszał się jak ktoś wykonany z marmuru. Jego ruchy były pełne gracji, jego skrzydła uderzały płynnie o powietrze. Nie przebierał nogami, a jednak znalazł się przede mną. Jego oddech śmierdział złem. Chwycił mnie za rękę, zacisnął długie lodowate paluchy na moim nadgarstku. Jęknąłem. Zacząłem się wyrywać, ale anioł był silniejszy. O wiele.
Za wiele. Przysunął swoją twarz do mojej. Serce waliło mi, jakby miało zaraz rozerwać pierś. Widziałem już tylko czerwone oczy stworzenia.
-Witaj, synu.

środa, 29 maja 2013

Prolog.


Dotychczas mieszkałem już w wielu miejscach na Ziemi. Rio de Janeiro, Madryt, Moskwa, Bombaj, Paryż i Tokio to tylko niewielka ich część. Co roku, czy co kilka miesięcy przenosimy się z mamą do zupełnie innego kraju. Rzadko zdarza mi się zostać w tym samym miejscu na dłużej, niż rok. Niektórzy myślą, że to niezdrowe dla mnie i, że nie powinienem zmieniać szkół tak często. Jednak jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. W różnych częściach świata dogaduję się po angielsku, francusku i niemiecku. W czasie paru miesięcy pobytu w Japonii opanowałem tamtejszy język. Wcześniej zdążyłem poduczyć się w hiszpańskim.
Czyli problem językowy to w sumie żaden problem. Kolejnym jest zbyt częsta zmiana otoczenia. To też jest robienie z igły widły. Mieszkanie kilkanaście miesięcy w jednych z największych miast danego kraju wcale nie jest takie straszne i wcale nie wpływa źle na moje dorastanie. Jestem przez to bardziej… niezależny? Nie przywiązuję się do danego miejsca, bo wiem, że szanse na stały pobyt czy powrót są nikłe, jeśli nie zerowe.
Tak, więc kolejny argument obalony. Teraz rówieśnicy. Tak samo, jak i do miejsca, nie przywiązuję się do ludzi. Oni nie pojadą ze mną, ja nie zostanę z nimi. Ograniczam się jedynie do krótkiej wymiany zdań, czasem może bardziej sensownej konwersacji, ale nic poza tym. Nigdy nie miałem dziewczyny, ale nie histeryzuję z tego powodu. Ze względu na wygląd klei się do mnie więcej dziewczyn, niż bym sobie tego życzył. Zwykłem takim delikatnie, acz szybko dawać do zrozumienia, że nic z tego nie będzie, zanim sam popadnę w ten specyficzny rodzaj szaleństwa.
Wielu dorosłym, jak i moim rówieśnikom(oprócz płci przeciwnej) nie podobam się ogólnie ja. Ja, czyli mój charakter, styl ubierania się, sposób wysławiania się, poczucie humoru i wygląd.
Nie jestem romantycznym dupkiem w lśniącej zbroi, na którego czeka każda nastolatka. Ubieram się w to, co lubię. Wyglądam jak wyglądam - rudobrązowy rozpierdol na głowie, czekoladowe oczy i genialne piegi na nosie. Tu też obalam kolejny mit, mianowicie rudy chłopak, automatycznie pasztet. Jak to potwierdziła większość kobiet, jestem przystojny, może aż nadto. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale nie wykorzystuję tego faktu, żeby zdobyć każdą dziewczynę. I za to one mnie kochają. Że jestem taki niedostępny i, że typ samotnika. Z łatwością roztaczana aura outsidera ciągnie je do mnie, jak muchy do miodu. Czasem jest to wkurzające. Ba, nawet często. Jednak nie narzekam. Wolę trzymać się z dziewczynami, niż z zazdrosnymi dryblasami gotowymi zlać mnie za moje powodzenie. Co do mojego sposobu wysławiania… No mówię czasem tak niezrozumiale, bo może mi się czasem nie chce? A oni od razu, że coś tam żelazkiem mi matka po mordzie przejechała. Szczyt, po prostu szczyt. Hejt na poziomie. Większość też nie rozumie mojego poczucia humoru, i przez to uważają mnie za idiotę. Z mojego punktu widzenia to oni są debilami, którzy nie potrafią zrozumieć inteligentniejszego dowcipu czy riposty.
Jestem dość oryginalną postacią, gratuluję wyobraźni temu, co mnie konstruował.  A na imię mi Raain. Jak deszcz tyle, że przez dwa „a”. Mój ojciec był niezwykle kreatywny, więc wnioskuję, że to on w tym maczał paluchy.
Dziwny, oryginalny? Może. Ale na pewno inny.