środa, 31 lipca 2013

Miniaturka II

Kolejna mini-mini-miniaturka :D Dzieje się mniej więcej w tym samym czasie, co końcówka rozdziału VI. Mogłam tam użyć wątków, które jeszcze nie pojawiły się w opowiadaniu. Prędzej czy później wplotę je w tekst, także nie martwcie się, wszystko zostanie wyjaśnione.
Ale to krótkie, kurczę, ostatnio się opuściłam :C


                                                    ~*~


-Emily!-Krzyknął Leone, kiedy akurat wychodziłam z łazienki.
-Czego, grzecznie pytam? Przecież nie zajmuję łazienki dłużej, niż pół godziny.-Odkrzyknęłam i weszłam do salonu, skąd dobiegał jego głos.
-Ubieraj się, a nie w piżamie stoisz! Raain zaginął!
-Jak to zaginął? Przecież miałeś go pilnować! Poza tym, to nie ten termin!-Już nie odpowiedział. Pobiegłam szybko do swojego pokoju, ubrałam się w to, co akurat wystawało z szuflady i już nas w mieszkaniu nie było. Szczęście, że Leone za szóstym razem zdał na prawo jazdy, bo inaczej musielibyśmy jechać autobusami. Nie cierpię autobusów.
-Masz wszystko?-Zapytałam. Leone pokiwał nerwowo głową. Na wszelki wypadek zajrzałam do bagażnika. Faktycznie. Kamienie, szałwia i kula były na miejscu, a nawet zabrał ze sobą zapas świec i kości. Nie poznaję go.
Nie powtórzyłam tego głośno. To nie czas na żarty.
Nosz cholera jasna, miał go pilnować, a nie zostawić samopas, bez obserwacji żadnej. Niby kula leżała na stole, ale telewizor był włączony. No nie mogę go nawet na pół godziny zostawić bez opieki. Jest normalnie jak jakieś sześciomiesięczne dziecko, może bardziej rozwinięte w kwestii fizycznej.
Wzięłam kulę, chwyciłam ją oburącz i zamknęłam oczy. Spróbowałam odnaleźć Raaina, ale w głowie miałam pustkę.
-Widzisz go?-Zapytał Leone, wykonując kolejny dziki zakręt.
-Nie mogę się skupić. Albo jest w miejscu otoczonym barierą.-Powiedziałam i spróbowałam jeszcze kilka razy.
-No nic, spróbujesz jeszcze raz u niego w domu.
-A skąd wogóle wiesz, że zaginął?-Zapytałam, wkładając kulę spowrotem do bagażnika.
-Jego matka zadzwoniła do mnie przed chwilą. Płakała. Myśli, że przepowiednia się spełniła.
-Przecież to nie ten termin.-Powtórzyłam.
-Wiem. Ale to i tak dziwne, że nie ma go od dziewięciu godzin.
-Co racja, to racja.-Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu. Było to całe dziesięć minut ciężkiej, jak ołów ciszy. Oboje wyobrażaliśmy sobie najgorsze. Próbowałam niedopuszczać do wiadomości faktu, że przepowiednia się spełniła. To nie możliwe. Jeszcze dużo czasu. Spiełam jeszcze mokre włosy w wysokiego kucyka. Leone zaparkował samochód przed domem Blackburnów. Wyszliśmy z niego, wyładowaliśmy wszystkie rzeczy z bagażnika i wparowaliśmy do domu.
-Leone!-Krzyknęła pani Blackburn, kiedy nas zobaczyła.
-Spokojnie, Jess. Emily go znajdzie.-Powiedział, chociaż sam nie był tego pewien. Wynieśliśmy stół i krzesła z kuchni do salonu. Leone postanowił, że tam będzie najlepsze miejsce. Ułożyłam więc na ziemi krąg z kamieni, a tym czsem pani Blackburn zapaliła szałwię. Usiadłam w środku kręgu, przed sobą, na jedwabnej poduszeczce, ułożyłam kryształową kulę. Zamknęłam oczy i całą swą uwagę skupiłam na niej. Z całych sił spróbowałam odnaleźć Raaina. W twarz od razu buchnęła mi moc kuli. Leone dobrze ją naładował przed przyjazdem. Tym lepiej dla mamy Raaina i dla mnie. Prędzej go znajdę, a ona nie osiwieje w tak szybkim tępie.
-Widzisz coś?-Zapytała pani Blackburn nerwowym głosem. Zmarszczyłam brwi.
-Jess, ona robi wszystko, co może, by go znaleźć. Nie możemy jej przeszkadzać.-Powiedział szeptem Leone.
-Ale mój syn.
-Chodźmy stąd.-Szepnął i wyprowadził mamę Raaina z kuchni, za co byłam mu wdzięczna. Ponownie skupiłam się na kuli. Całą swoją energię władowałam w nią, żeby tylko coś zobaczyć. Po chwili w głowie pojawiła mi się wizja. Albo raczej jej przebłysk. Krótki filmik, w którym Raain wskakuje do autobusu. Zziajany, z wielką księgą pod pachą.
Co to za księga?
Nie wiem, ale śmierdzi od niej magią na kilometr.
No świetnie, zaczynam mówić do siebie. No ale w sumie czasem trzeba porozmawiać ze specjalistą.
-Leone!-Wrzasnęłam. Pojawił się tutaj w ułamku sekundy, a za nim pani Blackburn. Po jej twarzy płynęły strumienie łez. Była rozdygotana, co chwila pociągała nosem. Zrobiło mi się jej bardzo żal.
-Co jest?
-Mam go.-Powiedziałam, wychodząc z kręgu. Od razu cała jego moc mnie opuściła. Czułam się, jakbym nagle została odarta ze wszystkiego co miałam na sobie. Kompletnie naga. Ale to normalne uczucie.-Już tu jedzie.-Leone przytulił mnie, mama Raaina odetchnęła z ulgą. Dokładnie wtedy drzwi do domu otworzyły się z hukiem, a do środka wpadł zdyszany Raain. Razem z nim, do środka wpadła magia książki. Była tak intensywna, że aż zakołowało mi się w głowie. Razem z nią do domu wleciał jeszcze jakiś zapach. Obrzydliwa mieszanka kurzu, szałwii i starości.
-Czujesz to?-Szepnęłam do Leona, kiedy pani Blackburn wybiegła z kuchni.
-Aha. Teraz wiemy, gdzie był.-Powiedział. Nie musiał kończyć. Siedział u Lestranga. Dziewięć godzin u tego starego wariata, a jego zapach osiadł się na nim. Zmarszczyłam nos, kiedy wszedł do kuchni.
-Cześć Raain.-Powiedziałam i uśmiechnęłam się promiennie na widok jego zdezorientowanej miny. Wyglądał wtedy tak uroczo.
Stop.
Wszelkie uczucia miłosnopodobne osłabiają moje umiejętności.
A tego bym nie chciała.
Ale nie umiem tego powstrzymać.
Cholera.

Rozdział VI

Nadszedł czas, by wstawić rozdział VI. Wstawiłabym go szybciej i szybciej bym go napisała, gdyby nie fakt, iż byłam na obozie. Jako rekompensatę za tak długie oczekiwanie, wstawię jeszcze jedną miniaturkę. Będzie prawdopodobnie jeszcze w tym miesiącu ^^. 

                                           ~*~
Wraz z dzwonkiem na lekcję wpadłem do szkoły, jak burza i poleciałem do klasy z prędkością światła. Nie jestem pewny, ale jak biegłem na lekcje, to mijany przeze mnie fotoradar chyba zrobił mi zdjęcie. Byłem już przy sali, kiedy pani Russell, nauczycielka matematyki, zamykała drzwi do niej. Spojrzała na mnie i tylko się uśmiechnęła, potem wpuściła mnie do środka. Szybko zająłem miejsce w ostatniej ławce pod oknem, jakby nic się nie stało.
Matematyka to chyba najgorszy przedmiot ze wszystkich. Kto dał prawo na stworzenie czegoś takiego, ja się pytam. Kogo interesuje twierdzenie Pitagorasa i ile jest "x"? Jak tak bardzo jej zależy na szukaniu "x", to niech sama to zrobi, a nie zaprzęga do roboty niewinne dzieci. Kurde balans, mnie to nie interesuje. Podobnie, jak reszty klasy. Kilku uczniów słuchało muzyki, kilku grało na telefonach, kilku bazgrało coś w swoich zeszytach. Emily zażarcie coś notowała w najdziwniejszym zeszycie, jaki kiedykolwiek widziałem. Formatu A4, ze skórzaną fioletową okładką i gładkimi, nieco zżókniałymi kartkami. Moje pierwsze wrażenie na temat tego zeszytu to to, że nie jest normalny. Nie wiem, jak to inaczej ująć. Jakby emanowała z niego jakaś nieziemska energia. Tyle razy odwiedzałem papierniczy w różnych miejscach na Ziemi, ale żaden notatnik nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Jakby był nie z tego świata. Wiem, że to raczej nienormalne uczucie i powinienem zapisać się do szpitala na dobową obserwację. Ale moja wina, że z tym zeszyte mjest coś bardzo nie halo?
Emily pisała w nim prawdziwym piórem. Takim ptasim, z błyszczącą stalówką. Jego końcówka poruszała się z takim tępem, że przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy nie robi dziury w zeszycie. Ale po bliższym przyjżeniu się, alias zaglądaniu Emily przez ramię, dostrzegłem bardzo małe literki, zapisane szmaragdowym atramentem, w bardzo "lekarskiej" czcionce. Z daleka, całość wyglądała jak przepis. Ciekawe, na co? Emily nie wygląda na taką, co odziedzicza zeszyt z przepisami po babci i sama zapełnia pozostałe strony. Nie po tym, jak powaliła tamtego dresa. Mała, niegroźna Emily pokazała pazurki.
Po czterdziestu minutach w pół udawania, że się słucha nauczycielki, na wpół próbowania odczytania pisma Emily, wreszcie zadzwonił dzwonek. Dziewczyna zamaszystym ruchem zamnęła zeszyt, schowała go do torby i wyszła z sali. Ja za nią. Z jednej strony chciałem się jej zapytać, co to za zeszyt, a z drugiej, co by sobie o mnie pomyślała? Przecież podglądałem, co robi. Tak nie przystoi.
Nagle coś wypadło z torby Emily, prosto pod moje nogi. Nie był to tajemniczy notatnik, ale średniej wielkości jedwabny woreczek. Chwyciłem go. Przez materił poczułem, że w środku było coś twardego i gładkiego, prawdopodobnie kamienie. Kto normalny nosi kamienie w worku do szkoły? Otworzyłem go. W środku faktycznie były kamienie. Małe, kolorowe, wyszlifowane. Wśród nich rozpoznałem kilka. Kwarc różowy. Kryształ górski. Akwamaryn. Ametyst. Cytryn. Topaz. Karneol. Po co jej były?
Szybko zawiązałem woreczek i podbiegłem do niej.
-Hej, wypadło ci.-Powiedziałem i wręczyłem pakunek. Odebrała go nieco zdziwiona, nawet bardzo, powiedziałbym.
-Dzięki.-Powiedziała niepewnie i szybko schowała go głęboko do torby. Odwróciła się na pięcie i już chciała iść, ale złapałem ją za ramię. Teraz, albo nigdy.
-Po co ci te kamienie? I co to za notatnik?-Powiedziałem na jednym wydechu. Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. Jej wzrok nagle zdziczał, usta zacisnęła w wąską kreskę. Nie powinienem był o to pytać.
-Czy ty grzebałeś w tym woreczku?-Zapytała ganiącym tonem.
-Nie. Nie. Tak.-Spuściłem głowę.
-I czemu zaglądałeś mi przez ramię podczas lekcji? Myślisz, że jestem aż tak głupia, żeby nie zauważyć wiszącego nade mną chłopaka?
-Wcale tak nie myślę.
-Słuchaj. Ludzie z reguły przywaliliby ci za takie coś. Ale ja mam dobre serce i dostaniesz tylko kazanie. Nigdy więcej nie mieszaj się w sprawy, które ciebie nie dotyczą. Możesz kiedyś wpaść przez to w niezłe kłopoty. Gorsze, niż pobicie przez dresa. I następnym razem mogę nie być w stanie ci pomóc. Ani ja, ani nikt inny.-Powiedziała dobitnie i odeszła. Westchnąłem i oparłem czoło o ścianę, zamknąłem czy. No to super.
Przez resztę dnia Emily unikała mnie, jak tylko mogła. Nawet bardziej chamsko, niż ja ją. Kiedy na stołówce przysiadałem się do Arii, Connora i do niej, wstawała nagle od stołu, mówiąc, że nie jest głodna i nerwowym krokiem wyszła z pomieszczenia. Aria i Connor posłali mi pytające spojrzenia, a ja wzruszyłem ramionami.
-Co jej jest?-Zapytała w końcu, grzebiąc plastikowym widelcem w talerzu z sałatką. Ponownie wzruszyłem ramionami.
-Nie wiem.-Odparłem niezgodnie z prawdą. Przecież dobrze wiem, co jej jest. Jest na mnie wściekła, ponieważ grzebałem jej w jaimś woreczku i zaglądałem przez ramię, alias wpychałem nos w nie swoje sprawy. Aria nie pytała więcej. W milczeniu dokończyliśmy lunch i rozeszliśmy się na lekcje.
Wróciłem do domu z głową ciężką od rozmyślań. Jakbym czaszkę miał wypchaną watą. Od intensywnego zastanawiania się nad jedną sprawą czułem się tak przytłumiony, jakbym niespał cały dzień.
-Chlałeś coś? Wyglądasz, jakbyś miał kaca.-Stwierdziła mama, kiedy wszedłem do kuchni. Jęknąłem w odpowiedzi i opadłem ciężko na krzesło.
-Wiesz coś o kamieniach?-Zapytałem po chwili ciszy.
-Zależy, w jakim sensie.
-W sensie jakieś moce magiczne, takie bzdety.-Powiedziałem. Mama oparła się blat i westchnęła ciężko.
-A wiem. O jakie konkretnie Ci chodzi?
-Karneol, cytryn, topaz, kwarc różowy, akwamaryn, ametyst i kryształ górski.
-O każdym osobno opowiedzieć, to za dużo. Ale niektórzy wierzą w magiczne moce kamieni i minerałów. Istnieje metoda "Siedmiu Kamieni", ale nie wiem, na czym dokładnie polega.
-Mów dalej.-Ponagliłem ją ruchem ręki. Westchnęła jeszcze ciężej, jakby chciała mi pokazać, jak bardzo nie chce jej się o tym opowiadać.-No proszę.
-Do woreczka trzeba włożyć siedem, poprzednio naładowanych medytacją minerałów lub kamieni z siedmiu kolorów - czerwonego, żółtego, pomarańczowego, różowego, niebieskiego, fioletowego i białego. Każdy kolor odpowiada jednej z siedmiu czakr głównych. Nosząc je przy sobie, wzmacniamy czakry i tym samym ryzyko opętania czy zranienia przez demony spada. Nie znika całkiem, ale jest o wiele mniejsze.
-A o co chodzi z tymi czakrami?
-Jest siedem czakr podstawowych. Pierwsza, czakra podstawy, mieści się na wysokości kości łonowej. Jej kolorem jest czerwony, a kamieniem karneol. Dodaje ona pewności siebie i zapewnia równowagę. Następna jest czakra brzucha. Jej kolor to żółty, a kamień - cytryn. Jest to centrum twórczości i przyjemności. Odpowiada za rzeczy, które sprawiają nam przyjemność i napędzają życie. Budzi w nas uśpione talenty. Następnie - czakra splotu słonecznego. Jej barwą jest pomarańczowy, a kamieniem topaz. Ta czakra pozwala nam łatwo i szybko podejmować decyzje i dokonywać wyborów. Sprawia, że trzeźwo myślimy i potrafimy decydować o sobie. Czwartą, jednocześnie najsilniejszą i najważniejszą, jest czakra serca. Ma swoje miejsce tuż nad sercem. Zarządza energią miłości oraz uczuć, które napędzają życie. Jej kolor to różowy, a kamień - kwarc różowy. Piąta czakra, to czakra gardła. Daje zdolność do komunikowania się z innymi. Dzięki niej zawsze znajdujemy właściwe słowa, by opisać, co czujemy, potrafimy też słuchać i odczytujesz wszelkie niedopowiedzenia. Ton naszego głosu jest spokojny, miły i przyjemny dla ucha. Jej kolorem jest niebieski, a kamieniem akwamaryn.-Tu zrobiła dłuższą przerwę.
-Już?
-Nie, są jeszcze dwie czakry. Te najbardziej uduchowione ze wszystkich siedmiu głównych. Następna w kolejce jest czakra trzeciego oka. Rozwija bystrość i intuicję. Jej kolorem jest fiolet, a kamieniem ametyst. Nie boimy się się trudnych sytuacji i stajesz oko w oko z problemem. To także czakra litości i umiejętności zapominania złych emocji: złości, nienawiści i urazy. Ostatnią ze wszystkich jest czakra korony, znajdująca się na czubku głowy. Jej kolorem jest biały, a kamieniem kryształ górski. Jest to centrum wiedzy i pełnej realizacji siebie. Związany jest z tzw. energią uniwersalną, płynącą z nieba. Wpływa na ogólne samopoczucie. Przez niego czujemy się zrealizowani i związani ze wszystkimi istnieniami na świecie. Nasze myśli są czyste i głębokie-Skończyła i upiła kilka łyków wody ze stojącej nieopodal butelki. -Coś jeszcze?
-Jest w mieście jakiś sklep okultystyczny?
-Tak, na Dwunastej Alei, a co?-Spytała, ale nie doczekała się odpowiedzi. Szybko wyszedłem z domu i złapałem pierwszy lepszy autobus do centrum. Wysiadłem na Dwunastej i prawie od razu rzucił mi się w oczy sklep, którego szukałem. Niewielki, pomalowany na fioletowo budyneczek w rogu Alei. Wszedłem do niego.
W środku było ciemno i duszno. Ostry zapach palonej szałwii sprawił, że załzawiły mi oczy. Pomieszczenie mialo fioletowe ściany, a na podłodze leżał czerwony, puchaty dywan. Zza koralikowej zasłony powitał mnie niski, zgarbiony mężczyzna w podeszłym wieku. Był pomarszczony, jak rodzynka, na głowie pozostała mu tylko garść siwych włosów.
-Witaj, przybyszu.-Odezwał się do mnie głębokim, jak na takiego struszka, głosem.
-Dobry. Czy mógłby mi pan opowiedzieć coś o magii kamieni, ewentualnie polecić jakąś książkę na ten temat?-Zapytałem bez owijania w bawełnę. Dziadek pokiwał w zamyśleniu głową, po czym zniknął za koralikową zasłonką.
Pokoj był pełen dziwnych, okultystycznych gadżetów. Kryształowe kule, stare talizmany, ogromne księgi oprawione w skóry, tajemnicze runy, świece, srebrne pucharki, karty tarota i przeróżne zioła wpakowane do przezroczystych słoików leżały porozwalane i zakurzone na półkach. Z sufitu zwieszała się pojedyńcza żarówka dająca mdłe światło. Całość wyglądała dość osobliwie, ale mimo to, było tu nawet przytulnie.
-Tu mam coś, co powinno cię zainteresować.-Powiedział dziadek wychodząc z zaplecza. W rękach trzymał opasłe tomisko ze skórzaną okładką. Odebrałem je od staruszka.
-Ile płacę?-Machnął ręką.
-Weź ją sobie.Jak sześćdziesiąt lat ten sklep prowadzę, jeszcze nie sprzedałem tej książki, więc żadna strata.-Pokiwałem głową. Otworzyłem księgę, a w twarz buchnęła mi chmura kurzu. Zakaszlałem donośnie, dziadek zachichotał.
-Mogę tu gdzieś usiąść?-Zapytałem.
-Cała podłoga twoja.-Powiedział, po czym poszedł na zaplecze. Usiadłem wygodnie w kącie sklepu i zacząłem czytać. Strony były mocno pożółkłe i wyglądały, jakby zaraz miały się rozsypać. Została napisana ręcznie. Musiała być bardzo stara. Zerknąłem na stary zegar wiszący na ścianie na przeciwko mnie. Szesnasta. Poczytam ze dwie godzinki, potem się zbieram.
Pierwsze kilka rozdziałów opisywały każdy minerał i każdy kamień, który ma jakie kolwiek magiczne znaczenie. Kolejne pisały o ich zastosowaniach w starożytności. Znów spojrzałem na zegar. Moja wizyta przedłużyła się nieco. Nawet bardzo. Godzina pierwsza w nocy, a ten stary zgred mnie stąd nie wywalił. Wybiegłem szybko ze sklepu i pędem rzuciłem się w stronę autobusu. W środku wyjąłem telefon, a na wyświetlaczu miałem chyba z pięćdziesiąt nieodebranych połączeń od mamy. A zadzwonić oczywiście nie miałem jak, bo kasy na koncie brak. Cholera, mama mogłaby doładowywać swój telefon, a nie z mojego dzwonić, potem nie mogę się nigdzie dodzwonić.
Na właściwym przystanku wypadłem z autobusu i z prędkością światła dobiegłem do domu. Wleciałem do niego i krzyknąłem:
-Mamo, już jestem!
-Raain!-Krzyknęła i wybiegła z kuchni. W ręku oczywiście trzymała papierosa. Gdy mnie zobaczyła, upuściła go na ziemię i wbiegła we mnie, jak taran. Przytuliła się do mnie tak mocno, jak jeszcze chyba nigdy, a z jej oczu popłynęły łzy.-Myślałam, że coś ci się stało.
-Też cię kocham, mamo.-Odparłem. Kątem oka dostrzegłem w kuchni jakiś ruch.-Kto jest w kuchni.
-Ach.-Westchnęła głosem zniekształconym przez zatkany nos.-Syn mojego starego przyjaciela pomagał mi cię szukać. Przyszedł tu ze swoją adoptowaną córką. Chyba się znacie?
-Co?-Wyrwałem się z jej objęć tak delikatnie, jak tylko mogłem i weszłem do kuchni. Na podłodze leżał krąg białych kamieni, stół i krzesła wyniesione zostały do salonu. W pomieszczeniu unosił się zapach palonej szałwii, jak w sklepie okultystycznym. Trochę dymu kłębiło się pod sufitem. W rogu pokoju stały dwie postaci. Nie mogłem uwieżyć w to, co zobaczyłem.
-Cześć, Raain.-Powiedziała Emily, a pan Jones kiwnął mi głową na powitanie.

środa, 17 lipca 2013

Miniaturka I

A oto mini-mini-miniaturka :D Trochę o strasznej przeszłości. Trochę o zawieraniu znajomości. Moja pierwsza, mam nadzieję, że się spodoba :D

Z zasnutego ciemnymi chmurami nieba padał deszcz. Krople bębniły głucho o dachy, chodniki i ulice miasta. Potężne, szare wieżowce rzucały mdłe cienie na przemykających między nimi przechodniów z kolorowymi parasolami. Samochody rozchlapywały brudne kauże, a z rur wydechowych wydostawał się czarny, śmierdzący dym. Kłębiąc sie, unosił się ku niebu.
Nikt nie zauważył małej dziewczynki siedzącej na zimnym, mokrym chodniku w jednej z najniebezpieczniejszej dzielnicy Detroit. Nikt nie zatrzymał się, by jej pomóc. Każdy ją widział, nie było nikogo, kto by się zlitował nad siedmioletnim dzieckiem.
A mała wyglądała jak siedem nieszczęść.
Cała mokra i brudna od błota z kauży, którymi ochlapywały ją przejezdne samochody. Gorzkie łzy mieszały się z deszczem na jej twarzy. Opuchnięte, czerwone oczy miała zamknięte z wycieńczenia. Jej klatka piersiowa unosiła się coraz szybciej, oddech dziewcynki był szybki i nierówny. Była przerażona. I zrozpaczona. Sama na świecie.
W sumie, to nie była sama. Miała dwoje rodziców, psa, dom... Wróć, domu nie miała. Już. Kiedy rodzice wyrzucili ją z pięciopokojowego, ciepłego mieszkania na ulicę. Jeszcze cztery godziny temu jadła z nimi obiad. Cztery godziny. Tak dużo czasu siedziała w zimnie i deszczu pod swoim dawnym domem. Tak długo wylewała łzy, aż wypłakała całą wodę z organizmu. Miała gęsią skórkę na całym ciele, dygotała z zimna. Usta miała sine, zakrwawione od ciągłego przygryzania.
Wrr...
Czy warczenie jest normalne?
Wrr...
U ludzi nie.
Dziewczynka podnosła ciężkie, napuchnięte powieki i rozejrzała się. Najpierw nic nie widziała, obraz przed oczami rozmył się jej, pojawiły się mroczki. Po kilku chwilach świat jednak odzyskał kontury. Przed oczami stał ktoś wysoki. Po cieniu włosów długich włosów i kształcie figury rysującym się pod zwiewną suknią. dziewczynka rozpoznała w niej kobietę. Kiedy nieznajoma stanęła w świetle latarni, dziecku zaparło dech w piersiach. Kobieta miała perłowo białą skórę, piękne czarne włosy lśniące, niczym tafla wody w letni dzień. Skronie i kości policzkowe pokrywały złote, wymyślne tatuaże przypominające łodygi i liście winorośli. Lekka, ciemna sukienka falowała wokół jej drobnych stóp, mimo braku jakiegokolwiek wiatru, czy ruchu. Ciemnofioletowe wargi wykrzywiła w przerażającym uśmiechu, ukazując małe, szpiczaste, idealnie białe zęby.
Ale najdziwniejsze były oczy.
Ogromne, bez białek, przywodzące na myśl płynne złoto. Otoczone nienaturalnie długimi, czarnymi jak ropa rzęsami. Z pionowymi źrenicami.
Dziewczynka z całej siły przywarła plecami do szorstkiej ściany budynku, odsuwając się jak najdalej makabrycznej nieznajomej.
-Ej, ty!-Krzyknął ktoś. Dziewczynce zakołowało się w głowie. Resztkami świadomości poznała, że to chłopak. Upiorzyca odwróciła głowę w stronę głosu. Wtedy pojawiło się oślepiające, żółte światło. Stwór wrzasnął i obrócił się w popiół. Chłopak podbiegł do dziewczynki, uklękł przy niej.
-Nic ci nie jest? Gdzie są twoi rodzice?-Zapytał z troską w głosie. Dziewczynka spojrzała na niego. Miał czarne, półdługie dready i ciemną skórę. Nie mógł mieć więcej, niż czternaście lat.
-Nie mam rodziców.-Odparła słabym głosem. W jej oczach znów zaszkliły się łzy.
-Jak się nazywasz?-Chłopak zdjął z siebie brązową, skórzaną kurtkę i narzucił dziewczynce na ramiona.-Ja jestem Leone.
-Emily.

wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział V

Ta-daam! Rozdział piąty gotowy do przeczytania. Chciałam gorąco podziękować wszystkim tym, którzy czytają mój blog, za ponad tysiąc wyświetleń <3 Dla mnie jest to ogromna liczba i za każdym razem, kiedy wchodzę tutaj, jest wyższa niż poprzednio. To dla mnie ogromna motywacja :3
I mam jeszcze pytanie: Jak wam się podoba nowy wygląd bloga? XD
EDIT.
Jeszcze kilka pytań :D Pierwsze - chcecie stronę o bohaterach bloga? Drugie - chcecie stronę o mnie? Trzecie - czy widzicie to, co jest napisane w ankiecie? XD Czwarte - czy coś wam się nie podoba w historii Raaina?
Kurde, kolejny EDIT. Ale to ostatnie pytanie(mam nadzieję). Chcecie może miniaturki? Takie, mini mini rozdziały z narracją trzecioosobową, lub opowiadane przez innych bohaterów opowiadania? Bo widziałam na kilku innych blogach takie miniaturki i bardzo mi się spodobały :D



Kiedy miałem dziesięć lat, razem z mamą przeprowadziliśmy się do Dubaju. Ostatnie dni sierpnia były gorące, ponad trzydzieści parę stopni Celcjusza, odrobinę mniej w cieniu. Było duszno, kurz unoszący się w powietrzu drapał w gardło przy każdym wdechu i wydechu. Któregoś dnia, gdy wyszliśmy na spacer, w budynku przez nas mijanym wybuchł pożar. Czarny dym unosił się wokół niego, płomienie powoli trawiły konstrukcję. Ktoś wrzeszczał, nawoływał kogoś. Dwoje dzieci wybiegło z budynku. Czarna sadza mieszała się ze łzami na ich twarzy. Krzyczały, że ich mama została wśrodku. Moja szybko zadzwoniła po straż pożarną, i wtedy resztki drzwi domu otworzyły się gwałtownie, wypadając z zawiasów i roztrzaskując się. Stanęła w nich jakaś kobieta. Opadła na kolana i resztkami sił zawołała coś do swoich dzieci, ale nie usłyszałem, co. Byłem zbyt oszołomiony całą sceną. Kobieta płonęła. Ogień dosłownie pożerał ją. Skóra zaczęła z niej schodzić, zwęglone włosy wypadać. Całą twarz pokrytą miała czerwonymi bąblami. Z ostatnim wydechem zaszlochała i upadła twarzą do ziemi, bez oddechu. W powietrzu unosił się zapach siarki, dymu i spalonego ciała. Mama powstrzymywała odruch wymiotny, zasłoniła mi oczy. Ale ja i tak już za wiele widziałem, żeby to coś pomogło.
Przez następne dziesięć miesięcy, prawie każdej nocy budziłem się z krzykiem. We wszystkich snach, które pamiętałem, nawiedzała mnie płonąca kobieta. Wszystkie obrazy z tamtego dnia zostały ze mną. Nie chciały opuścić. Mama próbowała wszystkiego. Kiedy kładłem się spać, śpiewała mi kołysanki, zawsze zasypiałem przy zapalonym świetle, z nią u boku. Dostawałem ciepłe mleko, kostkę czekolady. Leżałem otoczony gwardią pluszowych misiów. Odwiedzałem różnych terapeutów, ale to nic nie pomagało. Dopiero czas pozwolił się uporać z tym potwornym wspomnieniem. Z roku na rok jest coraz lepiej. Oczywiście cały czas przeraża mnie wizja tej płonącej kobiety, ale nie nawiedza mnie w snach.
Dziś znów mnie nawiedziła.
Doznałem deja vu.
Pani Bennett stanęła w płomieniach. Poprostu pokrył ją ogień. Jej skóra pomarszczyła się i poszarzała, włosy wypadły. Całe ubranie obróciło się w popiół, a zastąpiły je matowe, smocze łuski. Z pleców wyrwały się ogromne, poszarpane skrzydła. Cały ogień przeniósł się z jej ciała na ziemię i meble w klasie, stworzenie popatrzyło na mnie wielkimi, szkarłatnymi oczami bez źrenic i białek. Zbliżyło się do mnie, sycząc i mamrocząc pod nosem w jakimś starożytnym języku. Odsunąłem się w najdalszy kąt sali, próbując uciec jak najdalej od stworzenia, ale ono było zbyt szybkie. Doskoczyło do mnie z zawrotną prędkością. Tak szybko, że aż rozmyły się kontury. Chwyciło mnie za szyję i uniosło do góry tak, że czubkiem głowy dotknąłem sufitu. Nie mogłem krzyczeć, ani nawet jęknąć. Palce stworzenia zbyt mocno zacisnęły mi się na krtani, prawie ją miażdżyły. Ono też nie wydało z siebie choćby najmniejszego dźwięku. Wszystko odbyło się w makabrycznej ciszy. Przed oczami pojawiły mi się mroczki, świat tracił kontury i kolory. Płuca gwałtownie domagały się tlenu, jednak go nie dostawały. Spróbowałem oderwać długie, szorstkie palce stworzenia od mojej szyi, ale ono było zbyt silne. Nie miałem szans. Z kącików oczu wypłynęły mi łzy. To albo przez dym, albo przez brak dopływu tlenu, już nie jestem pewny. Chciałem tylko umrzeć, żeby to się już skończyło.
Od kiedy przyjechałem do Aspen Lake, dzieją się dziwne, ba, nawet przerażające rzeczy. Śnią mi się jakieś niewyjaśnione rzeczy, wyznaczające moją datę śmierci. Jakiś kurna kawał kamienia z grobu mówi do mnie per synu, atakuje mnie jakaś chora jaszczurka, a to wszystko kręci się wokół jednego fragmentu jakiejś ballady. Każdy normalny miałby już dość, chociaż to dopiero kilka dni. I szczerze mówiąc, ja też mam dość. Gdy mnie puści, jeśli przeżyję, wynoszę się stąd i nigdy tu nie wracam. W życiu.
Usłyszałem zgrzyt otwieranych drzwi. Nie miałem siły na nie spojrzeć, poprostu zamknąłem oczy i czekałem na śmierć. Ale ona nie nadchodziła. Zamiast tego usłyszałem upiorny ryk pani Bennett, poczułem zapach wanilii i mięty, zmieszany z ostrą wonią siarki. Stwór puścił mnie, do płuc nareszcie dopłynęło powietrze. Upadłem na ziemię, uderzyłem głową o twardą, zimną podłogę. Otworzyłem oczy, ale nie dość szeroko, żeby w pełni zobaczyć, co się dzieje. Jednak nie miałem siły otworzyć ich szerzej. Więc zamknąłem je.
Słyszałem potworne wrzaski i piski, jakby ktoś zażynał prosię. Nie wiem, ile leżałem na podłodze, zanim odzyskałem większość świadomości. Uniosłem głowę i otworzyłem oczy. To, co zostało z potwora leżało na ziemi. Poszarzałe cielsko, obłażące w spalone łuski, pokrył czarniejszy od smoły dym. Nad nim ktoś się pochylał, jakby anioł. Anioł ubrany w obcisłe, jasnofioletowe spodnie i żółtą koszulkę. Długie, mlecznobiałe włosy opadały miękko na plecy. Jasna skóra zdawała się lśnić perłowym blaskiem. Postać roztaczała wokół siebie słodką woń wanilii z domieszką ostrej jak szkło mięty. Uniosłem głowę, aby przyjrzeć się postaci, ale zaraz, wzdłuż kręgosłupa, przeszedł mnie paraliżujący ruch, uniemożliwiający jakikolwiek ruch. Opadłem spowrotem na ziemię. Kaszlnąłem, wyplułem krew. Nieznajoma odwróciła głowę w moją stronę. Z tej odległości zobaczyłem dwie ciemne, rozmazane plamy na białej twarzy w kształcie serca. Postać podeszła bliżej, zaczęła nabierać konturów. Wielkie, lśniące oczy, czarne jak ropa, wpatrywały się we mnie w pół badawczo, w pół z żalem. Pełne usta koloru dojrzałych brzoskwiń wykrzywione były w grymasie strachu i niezadowolenia. Sadza pokryła poliki, tworząc wymyślne wzory, silnie kontrastujące z gładką, niesamowicie jasną skórą.
Skądś znam tę twarz.
-Emily?-Szepnąłem zachrypniętym głosem, znów wyplułem krew. Emily uklękła przy mnie, uśmiechnęła się. Pogłaskała mnie po włosach, nachyliła się do mnie i wyszeptała do ucha coś, że aż przeszedł mnie dreszcz. Coś, czego nigdy bym nie spodziewał się usłyszeć z jej ust w takiej chwili.
-Były dwie siostry: noc i śmierć. Śmierć większa, a noc mniejsza. Noc była piękna jak sen, a śmierć… Śmierć była jeszcze piękniejsza.
Nagle poderwałem się do pionu, w przypływie adrenaliny. Byłem cały mokry od potu, ale nic mnie nie bolało. Otaczała mnie ciemność, a pod rękoma wyczuwałem szorskie prześcieradło. Nad głową bębniły mi krople deszczu.
-Boże...-Jęknąłem, na poduszce niespokojnie poruszył się Aemilus. Wstałem z łóżka i poszedłem do łazienki. To był tylko sen. Tylko sen. Westchnąłem i zapaliłem światło w toalecie. Jeszcze trochę, i zamkną mnie w psychiatryku. Podszedłem do umywalki i ochlapałem twarz i kark zimną wodą, oparłem się rękoma na jej krańcach. Spojrzałem w lustro. Rude, mokre kosmyki pozlepiane na czole, szeroko otwarte oczy nadal przeżywają sen. Nagle cała krew odpłynęła mi z i tak już bladej twarzy. Na szyi świeciły jak neon cztery poziome, czerwone pasy. Dotknąłem każdego opuszkami palców. Nie bolały.
Zastanawia mnie jedno. Skąd one się wzięły. Niby ta sprawa z tą przerażającą metamorfozą pani Bennett to sen. I całe to duszenie. Skoro to mi się przyśniło, to jak cztery czerwone, poziome pasy znalazły się na mojej szyi w miejscu, gdzie łapska trzymało stworzenie z koszmaru? Przecież sam się chyba nie dusiłem, to nie miałoby sensu. Aspen Lake działa na mnie gorzej, niż jakiekolwiek inne miasto, w którym mieszkałem.
                                                ~*~
Rano pasy nie zniknęły. Musiałem ubrać ogromną, szarą bluzę, która sięgła mi aż pod brodę, żeby nie niepokoić mamy tymi śladami. I faktem, że nie wiem, skąd one się wzięły. Szybko zjadłem śniadanie w postaci banana i wyszedłem z domu praktycznie bez pożegnania. No chyba, że liczy się "przypadkowe" kopnięcie Aemilusa w tyłek.
Chodnik był jeszcze mokry od nocnej ulewy, gdzie niegdzie leniwie wysychały małe kałuże. Powietrze ciężkie było od wilgoci i zapachu ziemi. W trawie lśniły kropelki porannej rosy. Chociaż może to po deszczu, nie wiem. Co jakiś czas po ulicy przejeżdżał samochód. Moją szczególną uwagę zwróciło granatowe audi, które ochlapało mnie wodą z ogromnej kałuży tuż przy krawędzi chodnika.
-Koleś!-Krzyknąłem głosem przepełnionym frustracją. Samochód zatrzymał się, a wysiadł z niego kawał mięcha ogolony na łyso, wciśnięty w szarą, workowatą bluzę z kapturem i dresowe spodnie tegoż koloru. Potrzedł do mnie krokiem przywodzącym na myśl neandertalczyka i zmierzył mnie lekceważącym wzrokiem. Uśmiechnął się kpiąco.
-Masz jakiś problem?-Jego głos był bardzo zbliżony tematycznie do chodu.
-Nie, tylko jakiś dres swoją furą ochlapał mnie brudną wodą.-Mruknąłem ironicznie. Facet spojrzał na mnie, jakby miał do czynienia z największym idiotą wszech czasów Kiedy to ja mam z nim do czynienia.
-Synek, szacunku trochę dla starszych.-Warknął, wypiął dumnie pierś, a nos wcelował w chmury. Musiałem się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Bądź, co bądź, wyglądał przekomicznie.
-Szacunek mam do tych, którzy szacunek mają do mnie.-Powiedziałem spokojnie. Dresiarz podwinął rękawy bluzy do łokci i strzelił kostkami niebezpiecznie. Z moich ust wyrwało się ciche prychnięcie.
-Mówiłeś coś?-Zapytał z tępawą ironią w małpowatym głosie.
-Tak, mówiłem...
-Nie obchodzi mnie, co mówiłeś. Masz się zamknąć. Możesz ewentualnie się popłakać, kiedy zapoznam cię z moją lewą i prawą pięścią.-Syknął przez zaciśnięte zęby.
-Koleś, to po co mnie pytałeś?-Powiedziałem. Dresiarz podniósł ręce do twarzy, robiąc gardę bokserską, i wymierzył mi prawego sierpowego w szczękę. Ledwie zdążyłem go uniknąć, w tym samym czasie osłaniając dłońmi twarz. Facet podciął mnie, a kiedy wylądowałem na ziemi, kopnął mnie w brzuch. Siła uderzenia była tak wielka, że wycisnęła mi resztki powietrza z płuc. Zakaszlałem, łapiąc się jedną ręką za brzuch, druga wciąż osłaniała twarz. Dresiarz już gotował się do kolejnego kopu, tym razem w klatkę piersiową, kiedy przerwał mu kobiecy głos. Ostry, a jednocześnie melodyjny.
-Ej, zostaw go!-Zawołała Emily podbiegając do nas. Facet odwrócił się do niej, podczas jego nieuwagi zdążyłem wstać.
-Spadaj stąd lepiej laluniu, jeśli nie chcesz oberwać tak jak on.-Warknął niebezpiecznie. Emily uniosła brew i skrzyżowała ramiona na piersi.
-Serio?-Zapytała tak ironicznie, głosem tak przesiąkniętym jadem, że nigdy bym się tego po niej nie spodziewał.-Lepiej ty stąd wywalaj, bo źle się to dla ciebie skończy.
-Ty mi dokopiesz?-Parsknął dresiarz stając na przeciwko niej. Przewyższał ją o jakieś pół metra. Jednak ona dalej stała wyprostowana wpatrując się w niego, jak w dziecko, które zachowuje się zbyt dorośle.-Chcę to zobaczyć.
-Wedle życzenia.-Powiedziała, a po jej twarzy przebiegł cień tryumfu. Uśmiechnęła się złośliwie i uderzyła go najbardziej dziewczyńsko, jak potrafiła. Dresiarz zaśmiał się tępo i z łatwością wychwycił jej rękę, obracając ją plecmi do niego. Dziewczyna przywarła do torsu faceta, a z jej warg odczytałem bezgłośne "FU".
-I co? Już nie jesteś taka wyszczekana, laluniu.-Zamruczał jej do ucha. Emily zkrzywiła się nieznacznie.
-Zobaczymy.-Powiedziała cicho i jednym ruchem wyrwała mu się z "objęć", a drugim zrobiła dźwignię na rękę. Dresiarz wydał z siebie coś pomiędzy krzkykiem a jękiem. Tymczasem Emily kopnęła go w krocze i podcięła. Potem, widocznie zadowolona z siebie, wyprostowała się i otrzepała spodnie.
-Chodź, Raain.-Zwróciła się do mnie.-Zanim to coś się podniesie.-Zachichotałem i ruszyłem za nią na przystanek. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy i z tylnych miejsc obserwowaliśmy, jak dresiarz opornie podnosi się z chodnika i coś krzyczy. Zachichotałem.
-Dzięki za pomoc.-Powiedziałem do Emily. Uśmiechnęła się skromnie.
-Nie musiałabym ci pomagać, gdybyś nie ładował się w tarapaty.-Powiedziała ganiącym tonem. Spuściłem głowę, ale nadal powstrzymywałem śmiech. Przed oczami wciąż miałem scenę, w której dziewczyna ze wzrostem ledwie ponad metr sześćdziesiąt powala dwumetrowy kawał mięsa w dresie.-To nie jest zabawne.
-Owszem, jest.
-No faktycznie. Żeby laska musiała cię z opresji ratować.-Tym mnie zamknęła. Do szkoły dojechaliśmy w milczeniu, co chwila na siebie zerkając. Dopóki się nie ogarnąłem i nie zacząłem przyglądać się mijanym samochodom.
Coraz częściej tracę nad sobą panowanie. Nie dobrze.
Autobus nagle zahamował. Tak gwałtownie, że poleciałem do przodu, na starszą panią. Przeprosiłem ją, a ona uśmiechnęła się tylko i odwróciła głowę. Zerknąłem na Emily, czy nic jej się nie stało. Dziewczyna stałą oparta o jedną ze ścian pojazdu i ze znudzeniem przyglądała się swoim paznokciom.
Taka malutka, taka drobniutka... A chyba nawet nie zauważyła, kiedy autobus zahamował. Taka lekka, a nadal stała twardo na ziemi, kiedy ja stratowałem jakąś babcię.
-Jak ty to robisz?-Zapytałem. Emily spojrzała na mnie, jakby nie wiedziała, o co chodzi.-Autobus nagle dostał ADHD, przez co wpadłem na babcię, a ty stoisz cały czas w tym samym miejscu i niemal zasypiasz z nudów. Powalasz dwumetrowego dresa, a on nawet cię nie drasnął.-Emily wzruszyła ramionami.
-Mam szóstkę z wuefu.-Odparła z leniwym uśmiechem na ustach. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Jaka ona potrafi być wkurzajca.-Wysiadamy.-Powiedziała szybko i ruszyła do wyjścia, a ja za nią, wdychając słodką, waniliową woń jej włosów.
Głupie włosy.
                                                ~*~
Do domu wróciłem wyjątkowo wcześnie. Dwie ostatnie lekcjie, historia i francuski, zostały odwołane. Pani Bennett opuściła naszą szkołę - za co jej szczerze dziękuję - a dyrektor Jones wyjechał w delegację, czy coś tam. W domu byłem już o czternastej. Wpadłem do przedpokoju, zatrzasnąłem drzwi, przekląłem na Aemilusa i zawołałem:
-Witaj mamo!-Odpowiedzi doczekałem się sekundę, po powitaniu.
-Co tak wcześnie?-Krzyknęła.
-Nie było dwóch ostatnich lekcji.-Powiedziałem. Zza drzwi kuchni wyłoniła się ruda głowa z podejrzliwym wyrazem twarzy.
-Jesteś pewny, że tych lekcji nie było?
-Tak.-Odparłem i uśmiechnąłem się pod nosem. Mama zaprosiła mnie gestem do kuchni. Usiadłem przy stole, a ona podeszła do blatu i zapytała.
-Kanapkę?
-Tak.
-Z dżemę?-Zapytała, nieudolnie naśladując francuski akcent.
-Oui.-Zachichotałem. Rzuciła we mnie ścierką.-A jaki masz?
-Truskawkowy, i jakiś o tajemniczej nazwie skatoon. Wygląda na jagodowy.-Powiedziała, po bliższych oględzinach słoiczka. Skrzywiłem się.
-Truskawkowy poproszę.-Mama uśmiechnęła się złośliwie i odwróciła się plecami do mnie, tak, żebym nie widział, co robi. Albo z czym robi mi kanapki.-Mamo...
-Jak było w szkole?-Zapytała wymijająco. Przypomniałem sobie wielkiego dresiarza.
-Nic.-Powiedziałem, a mama podała mi talerz kanapek. Każda miała na środku ciemną plamę, która może - jak miałem rozpaczliwą nadzieję - była dżemem truskawkowym. Szybko zjadłem kanapki, oczywiście z tajemniczym skatoon, który naprawdę okazał się jagodowy, i poszedłem do swojego pokoju.
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Gdy udawało zapaść mi się w drzemkę, zaraz budził mnie widok marmurowego anioła i pani Bennett przeobrażającej się w potwora. Za każdym razem, kiedy hulający za oknem wiatr przerywał swój taniec i wszystko cichło, moją głowę wypełniały znienawidzone słowa ballady wypowiadane głosem Emily.
I tak aż do czwartej nad ranem, kiedy w wycieńczeniu osunąłem
się w miękkie ramiona snu.

piątek, 5 lipca 2013

Rozdział IV

Nareszcie! Czwarty rozdział dostępny w internecie! Mam nadzieję, że się spodoba. KOMENTUJCIE, DOCENCIE LUDZKĄ PRACĘ.

                                                                  ~*~

Gdy przyszedłem do szkoły, obrałem sobie tylko jeden cel: unikać Emily. Musiałem się w niej szybko odkochać. I tak wyjadę za kilka miesięcy, więc nie ma sensu zakochiwanie się. Miałem nadzieję, że i ja nie wpadłem jej w oko, bo byłby z tego problem na skalę światową, a przynajmniej na skalę moją własną.
A unikanie jej było jednym z najtrudniejszych zadań, jakie w życiu sobie wyznaczyłem. Jak na złość, była wszędzie tam, gdzie Aria i Connor, a co za tym idzie, i ja. Kiedy już podchodziła, nie uciekałem, żeby nie wyjść na chama. Natomiast zupełnie ją olewałem, patrzyłem wszędzie, tylko nie na nią, i na jej pytania odpowiadałem najbardziej lakonicznie, jak tylko mogłem.
A ona za każdym razem patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby miała do mnie żal, za moje zachowanie. I miała do mnie żal. I czułem się z tym okropnie. Myśl, że zrobiłem jej przykrość, ciążyła mi na sercu i sumieniu niczym kawał granitowej skały. Ale musiałem się szybko wyzbyć jakichkolwiek uczuć do niej, by została tylko obojętność.
Zero sympatii.
Aż w końcu nadeszła; długo oczekiwana przez wszystkich uczniów, wytęskniona, przywołana jękami osób torturowanych matematyką i chemią. Wdzięczna lekcja języka francuskiego.
Jedyna lekcja, na którą nie chodziłem z Emily.
Droga pani Bennett podeszła do mnie na samym jej początku, i poprosiła o karteczkę z przetłumaczonym wierszem. Niechętnie oddałem jej świstek. Prześlizgnęła po nim wzrokiem, uśmiechnęła się i powiedziała:
-Bardzo dobrze. Zostaniesz po lekcji.-Po klasie przebiegł cichy szmer. Jakby tłumiony chichot. Rozejrzałem się po sali, ale każda osoba jakby nagle zainteresowała się tym, co piszą w podręczniku.
-Znowu?-Jęknąłem w odpowiedzi. Pani Bennett spojrzała na mnie tak ostro, jak jeszcze nigdy, żadna nauczycielka na mnie nie spojrzała. Wyglądała, jakby chciała oderwać mi głowę samym wzrokiem.
-Tak.-Ktoś zaśmiał się cicho.-Zamknąć się!-Ryknęła. Szeroko otwartymi oczami spojrzałem na nią ze zdziwieniem i czymś na kształt politowania, oraz strachu. Ta miła, urocza pani Bennett okazała się wredną małpą. Ta słaba, wątła nauczycielka okazała się potworzyskiem, jakich mało w gronie nauczycielskim.
-Ale ma pani parę.-Rzekł ktoś.
-Kto to powiedział?!-Warknęła, ale nikt się nie przyznał.
-Powinna pani spuścić z tonu.-Odezwał się któryś z uczniów z końca sali.
-Bo jeszcze pani żyłka pęknie.-Dodał inny.
-KURWA MAĆ!-Wrzasnęła.
-Cóż za kolokwialny język!-Zapiszczała uczennica.-Powinna się pani wstydzić!-Klasa wybuchła śmiechem. Twarz pani Bennett przybrała ciemnoczerwoną barwę, a żyła na jej skroni pulsowała niebezpiecznie. Uśmiechnąłem się.
-Do dyrektora!-Ryknęła, zamaszystym ruchem wskazując drzwi.
-Jak pani sobie tego życzy.-Powiedziałem i wstałem, a za mną wszyscy zgromadzeni na sali, zostawiając kipiącą nauczycielkę sam na sam z dziennikiem. Wyprostowani i uśmiechnięci podążyliśmy wprost do gabinetu pana Jonesa.
Miło mi się zrobiło. Mimo, że większość tych osób nie znała mnie, wszyscy wstawili się za mną. Byłem im za to wdzięczny.
Zapukałem do dyrektorskich drzwi.
-Proszę.-Rozległ się cichy głos pana Jonesa, tłumiony przez drzwi. Powoli otworzyłem drzwi i dosłownie wlaliśmy się do pomieszczenia, ku wielkiemu, niekłamanemu zdumieniu pana Jonesa.-Co się dzieje?
-Pani Bennett kazała mi zostać po lekcjach.-Zacząłem.-Za poprawne przetłumaczenie jakiegoś wiersza.
-A myśmy nie chcieli zostawić Nowego sam-na-sam z nauczycielką.-Powiedział jakiś chłopak z blond włosami o zielonkawym odcieniu.
-I się zaczęło.-Powiedziała niska dziewczyna o delikatnych, japońskich rysach i czarnej czuprynie. Tę poznałem na geografii. Miała na imię Sakura. Jej ojciec był Amerykaninem, a matka Japonką.
-Co rozumiesz przez „I się zaczęło”, panno Hayashi?-Zapytał dyrektor zza biurka.
-No…-Zająknęła się.-Zaczęliśmy jej dawać takie, jakby to ująć…
-Życzliwe rady, na temat jej karygodnego zachowania.-Odezwał się Connor. Pan Jones uniósł brew.
-Karygodnego?
-Klęła, krzyczała…
-Mówiliśmy jej, żeby przystopowała, bo jej żyłka pęknie…
-Ale nie słuchała…
-No i żyłka pękła…
-Rozumiem.-Wtrącił się dyrektor, odsuwając od biurka i opierając się wygodnie na miękkim oparciu krzesła.-Czyli pani Bennett siedzi w sali od języka francuskiego i kipi sobie?
-Tak.-Odparliśmy wszyscy chórem. Pan Jones zaśmiał się, po czym wstał z biurka i zagarniającym gestem wyprosił nas z gabinetu. Kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, wyszedł za nami i poprowadził nas do sali od francuskiego.
-Pani Bennett?-Zawołał w progu.
-Czego?-Warknęła kobieta, siedząc przy biurku i notując coś zażarcie w dzienniku. Dyrektor uśmiechnął się i podszedł do niej. Spojrzała na niego oczyma wypełnionymi po brzegi obłędem.
-Sugeruję, aby pani przestała mazać po dzienniku, a raczej ochłonęła na zewnątrz. Ja tym czasem zajmę się dzieciakami.
-Niech pan je ukarze!-Wrzasnęła.
-Spokojnie…
-Nie będę spokojna! Ich zachowanie zasługuje na najwyższy wymiar kary w dziejach najwyższych wymiarów kary na świecie!-Ryknęła, zupełnie nie panując nad sobą. Dyrektor złapał ją za nadgarstki i przytrzymał.
-Zostaną osądzeni. A tymczasem, niech pójdzie pani do pokoju nauczycielskiego i zrobi sobie herbatę, odpocznie.-Powiedział, odprowadzając ją pod drzwi. Nauczycielka wymamrotała coś niezrozumiałego i wyszła z pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi z donośnym hukiem. Pan Jones kazał nam usiąść w ławkach.
-O matko…-Jęknął ktoś.-Szykuje się kazanie.
-Żebyście wiedzieli. Co wam ta kobieta zrobiła?
-Ale…
-Ja mówię.-Uciął krótko, i kontynuował.-Wiem, że chcieliście pomóc Raainowi, ale to nie był jedyny sposób. Pani Bennett jest tylko człowiekiem, ma swoje granice cierpliwości i wytrzymałości. Są to niezwykle cienkie granice, i nie radziłbym wam przekraczania ich tak wcześnie.
-Kiedy ona…
-Proszę o ciszę. Wiem, że klęła i krzyczała, słyszałem ją z gabinetu, ale wy też nie jesteście bez winy. Poniekąd, to wasza wina, że teraz będzie musiała iść do chirurga na zszycie żyłki na skroni.-Po klasie przebiegł cichy chichot.-To nie jest śmieszne. Owszem, mieliście prawo się bronić, ale nie tak, żeby doprowadzić ją do obłędu.
-Przecież to było tylko kilka inteligentnych ripost!-Zawołałem.
-Rozumiem to. Ale musicie wziąć pod uwagę fakt, iż pani Bennett pracowała przez pięć lat w ośrodku dla trudnej młodzieży, a przeniosła się tutaj po to, żeby uciec od tamtego zgiełku. Papierosy to pikuś, w porównaniu do tego, co tam było. I kobieta nie wytrzymała psychicznie i przeniosła się tutaj. I ja nie mówię tego po to, żebyście się teraz nad nią znęcali, ale żebyście ją zrozumieli. Miała naprawdę trudną przeszłość, i praca tutaj ma jej pomóc w odzyskaniu równowagi psychicznej, a nie wylądowaniu w kaftanie w psychiatryku bez klamek. Rozumiecie, co mam na myśli.
-Mamy się ogarnąć i ją przeprosić.
-O właśnie. A ty, mój drogi, zostaniesz po lekcji.-Uśmiechnął się szeroko, wskazując na mnie. Potrząsnąłem głową.-Doskonale.
Następne dwadzieścia minut spędziliśmy na omawianiu twórczości jakiegoś francuskiego malarza, Delacroix bodajże. Potem pan Jones wyszedł ze wszystkimi uczniami. W sali zostałem sam-na-sam z panią Bennett. Zmierzyła mnie obojętnym wzrokiem od stóp do głów. Wraz z jej spojrzeniem, po moim ciele przebiegł dreszcz.
-Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego tak dużo podróżujesz z matką?-Zaczęła monotonnym głosem, przechadzając się lekkim, dumnym krokiem po sali. Skąd ona wiedziała o moich podróżach?
Jednak zanim zacząłem panikować, uszczypnąłem się dyskretnie w rękę i ogarnąłem się w porę.
-Nie, proszę pani.-Siliłem się na jak najbardziej uprzejmy głos, na jaki było mnie stać po tym nagłym ataku paniki. Pani Bennett wydała z siebie przeciągłe „Hm”, jakby się nad czymś zastanawiała.
-A wiesz może, gdzie jest twój ojciec?-Zapytała niby od niechcenia. Przełknąłem ślinę.
-Nie żyje.-Wydukałem.
-Nie. Żyje.-Zaczęła w zadumie. Zamglonym wzrokiem rozglądała się po pomieszczeniu, przechadzała się po nim i opuszkami palców przesuwała po ławkach, ścianach, parapetach. Po moich plecach przebiegły ciarki.-Nie. Żyje.-Powtórzyła, jakby z lekka zdziwiona.
-Tak jest.
-A wiesz, od jak dawna?
-Od kilkunastu lat, prze pani.-Odparłem. Kobieta pokiwała głową. W żadnej mierze nie przypominała tej pani Bennett sprzed pół godziny. Tamta, wściekła i szalona, była jak jakiś demon. Ta, która stoi przede mną w tej chwili, wydawała się potulna jak baranek i zupełnie nie groźna.
Ale ona nie była ‘nie groźna’.
Mimo swojego spokojnego zachowania, miała w sobie coś, co przyprawiało mnie o dreszcze. Ten pusty wzrok. Zupełnie obojętny, mdły ton głosu i ruchy, jakby była w transie. Jakbym miał do czynienia z jakąś kukłą na sznurkach. Pustą lalką wprawianą w ruch przez siły wyższe, i zmuszana do mówienia.
I same pytania budziły we mnie lęk. Bo który normalny nauczyciel pyta się o datę śmierci ojca ucznia i inne osobiste rzeczy. Normalny nauczyciel okazałby, choć trochę szacunku. A pani Bennett, swą obojętnością, zdeptała cały szacunek, zmieliła go w drobny pył i spuściła w toalecie.
Podeszła do mnie. Swój pusty wzrok przeniosła na mnie.
- Były dwie siostry: noc i śmierć. Śmierć większa, a noc mniejsza. Noc była piękna jak sen, a śmierć… Śmierć była jeszcze piękniejsza-Wyszeptała.
-Słucham?-Wymamrotałem przestraszony.
- Były dwie siostry: noc i śmierć. Śmierć większa, a noc mniejsza. Noc była piękna jak sen, a śmierć… Śmierć była jeszcze piękniejsza-Powtórzyła głośniej.- Były dwie siostry: noc i śmierć. Śmierć większa, a noc mniejsza. Noc była piękna jak sen, a śmierć… Śmierć była jeszcze piękniejsza-Wrzasnęła, potem zaczęła piszczeć. Ten dźwięk był tak wysoki, tak ostry, że myślałem, że pękną mi bębenki. Zatkałem uszy i zacisnąłem powieki, ale jej głos przebijał się przez moje dłonie i docierał wprost do mózgu, wywoływał silny ból.
-Nie…-Jęknąłem, opadłem na kolana. Sił starczyło mi jedynie na uniesienie głowy. To, co zobaczyłem, odcisnęło trwały ślad na mojej psychice. Otworzyłem szeroko usta, a moja szczęka gruchnęła po podłogę. Jeszcze przez kilka następnych miesięcy, jeśli nie lat, nie będę mógł wymazać tego obrazu z pamięci.
Ona. Na. Moich. Oczach. Zaczęła. Się. P r z e o b r a ż a ć.

wtorek, 2 lipca 2013

Zagubiona czwóreczka.

Chciałam was poinformować, że zgubiłam rozdział IV :c I bardzo was za to przepraszam.
Mam teraz nowy komputer, bo stary się zepsuł. No i. No i zapomniałam, że tam miałam wszystkie rozdziały, włącznie z czwartym. I teraz tego starego nie idzie odpalić, a rozdział przepadł gdzieś w jego podstarzałym dysku, i nie ma jak go znaleźć
Tak więc będę rozdział pisać od nowa. Życzcie mi szczęścia.
Postaram się go dodać jak najszybciej.
I jeszcze raz przepraszam.