sobota, 1 czerwca 2013

Rodzdział II


Oto i rozdział drugi. Na razie będę dość szybko dodawać posty, ale to się może zmienić :c
W pewnym momencie pojawia się tam francuski. Nie czepiajcie się błędów, po tłumaczyłam by Google Translate i wiem, że większość jest źle. Ale jakby się ktoś dobry znalazł i przetłumaczył poprawnie, to byłabym wdzięczna.
PS. CZYTAM=KOMENTUJĘ.
.
.
.
.
Obudziłem się cały spocony i drżący. Zamrugałem oczami kilkukrotnie, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności, potem rozejrzałem się po pokoju. Kołdra i poduszka leżały w jednej kupie na podłodze, a na ich szczycie drzemał Aemilus. Okno było zamknięte. Podszedłem do niego zaspany i otworzyłem na oścież. Chłodne powietrze z miejsca uderzyło mnie w twarz i tors, przyjemnie chłodząc. Ziewnąłem i przetarłem oczy, jak małe dziecko. Mały, elektroniczny zegarek stojący na biurku wskazywał godzinę drugą nad ranem.
Jak rano jeszcze myślałem, że pobiłem wszelkie rekordy budząc się o piątej, tak teraz stwierdzenie to obalam. Całkowicie.
Nagle wszystkie obrazy ze snu zaczęły do mnie wracać. Cmentarz. Anioł… On coś mówił. Jakiś wiersz. I ten wiersz już kiedyś słyszałem. Bardzo dawno temu, jak jeszcze uczyłem się w Berlinie. „Były dwie siostry: noc i śmierć. Śmierć większa, a noc mniejsza, noc była piękna jak sen, a śmierć... Śmierć była jeszcze piękniejsza”. Zapisałem go szybko na kartce.
O co mu mogło chodzić? I kim w ogóle był? I dlaczego zwrócił się do mnie na „synu”. Mój ojciec zmarł dawno temu, kiedy miałem siedem lat. To nie możliwe, żeby śnił mi się teraz pod postacią anioła śmierci. Dawno wyzbyłem się wszystkiego, co do niego czułem. Oczywiście kochałem go, ale to było kiedyś. Teraz pozostał mi tylko fakt, że kiedyś miałem ojca. I za ten fakt miałbym go kochać? I za ten fakt miałby mi się śnić? To nie ma najmniejszego sensu.
Usiadłem na parapecie i mnąc w rękach kartkę z wierszem, przyglądałem się zmieniającemu niebu. Jak z czarnego przechodzi w granatowy, potem niebieski, następnie czerwono-pomarańczowy, aż w końcu błękitny. Nie było na nim ani jednej chmurki. W głębi pokoju pomrukiwał Aemilus, słyszalnie niezadowolony ze słonecznej pogody i promieni rażących go w oczy.
Zeskoczyłem z parapetu, błyskawicznie załatwiłem wszystkie sprawy w łazience i ubrałem się. W tylną kieszeń wytartych dżinsów włożyłem pogiętą kartkę z wierszem. Spakowałem wszystkie książki i zeszyty do czarnego plecaka, ledwo zipiącego już po podróżach po świecie, i zbiegłem na dół. Mamy nie było jeszcze w kuchni, więc nie byłem narażony na nawdychanie się papierosowego dymu.
Paliła, od kiedy pamiętam. Od śmierci ojca. Na jego pogrzebie, ubrana w czarną sukienkę i szpilki, z czarnymi smugami na twarzy i czerwonymi, napuchniętymi oczami, po prostu wyjęła z torebki jednego, zapaliła i przystawiła do ust. I tak zaczął się bardzo powolny proces wyniszczania jej ciała. Śmierć na raty.
Mnie nigdy nic nie ciągnęło do używek. Nie piłem. Nie paliłem. Nie ćpałem. Oczywiście wielu rówieśników z różnych krajów próbowało mnie namówić, żebym się zaciągnął czy coś. Ale zawsze odmawiałem. Za dużo artykułów na ten temat przeczytałem, żeby nagle zacząć ćpać marihuanę po kątach, a w przerwach zapalić peta.
Z kosza z owocami wyjąłem ostatnie zielone jabłko. Umyłem je i zacząłem jeść powoli. Usiadłem na blacie, naprzeciwko okna i obserwowałem przechodniów. Kobieta w czerwonym płaszczu, rozmawiając przez telefon, szła dumnym krokiem po chodniku. Siwego dziadka na wózku pchała babcia ubrana w beżową sukienkę. Biegacz wyprowadzał wielkiego, biszkoptowego labradora.
-Dupa z blatu.-Zawołała mama od progu. Uśmiechnąłem się i zszedłem. Usiadłem przy stole. Wtedy coś mnie tknęło.
-Mamo, znasz ten wiersz?-Spytałem, podając jej świstek. Mama, marszcząc brwi, wzięła go ode mnie i zaczęła czytać. Wpatrywałem się z nią wyczekująco. Otworzyła szerzej oczy, usta zacisnęła w wąską kreskę. Szybko wcisnęła mi kartkę z powrotem do ręki.
-Nie znam.-Powiedziała gorączkowo i odwróciła się do mnie. Drżącymi rękoma otworzyła nową paczkę papierosów. Zmarszczyłem nos.
-Nie pal.
-Muszę.
-Nie musisz.-Zerknęła na mnie. W jej oczach malował się strach i ból.
-Owszem, muszę.-Zwiesiłem głowę. Dotknęła mojego ramienia. Strzepnąłem jej rękę i wyszedłem z kuchni, zostawiając ją sam na sam z Aemilusem. Usłyszałem tylko, jak szepce do kota:
-Spokojnie. Kiedyś zrozumie.-Co niby miałem zrozumieć? Że jest chora i sama wyznacza sobie datę śmierci?! Że niedługo nie będzie jej na świecie, przez samą głupotę?! Nie chcę, żeby umarła. Chcę żeby żyła jak najdłużej. Ale jak tak dłużej będzie, jak za każdym razem rano będę ją widywał z papierosem w ręce, jak każdego wieczora będzie siedzieć w salonie i palić przed telewizorem. I tak dzień w dzień, to moje ‘chcenie’ na nic się zda.
Doszedłem do przystanku autobusowego akurat wtedy, kiedy przyjechał właściwy autobus. Wsiadłem do niego, skasowałem bilet i opadłem na najbliższe siedzenie. Kilku pasażerów spojrzało na mnie karcąco. Wzruszyłem tylko ramionami. Nałożyłem słuchawki na uszy. Z miejsca moje bębenki przebiła za głośno puszczona piosenka jakiegoś dzikiego zespołu. Szybko ściszyłem i rozejrzałem się. Teraz prawie cały autobus patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie zabić. Uśmiechnąłem się półgębkiem.
Po kilku minutach wysiadłem na przystanku tuż przed szkołą. Wspiąłem się na strome, kamienne schody, potem na następne, uważając przy tym, żeby się nie zabić, i wszedłem do szkoły. Korytarz był przepełniony uczniami. Każdy z nich rozmawiał głośno, starając się przekrzyczeć resztę generują straszny hałas. Zgłośniłem nieco muzykę z telefonu i wyjąłem plan zajęć. Francuski z profesor Bennet, sala 34. Rozejrzałem się chwilę wokoło i poszedłem na poszukiwania sali od francuskiego. Znalazłem ją po upływie dziesięciu minut, pięciu po dzwonku. Otworzyłem spokojnie drzwi i od progu zawołałem:
-Praszam za spóźnienie.
-Nazwisko.-Odkrzyknęła nauczycielka, nie patrząc w moją stronę. Była to dość wysoka brunetka. Nie mogła mieć więcej, niż dwadzieścia parę lat. Zaraz po studiach, jak ona sobie biedna poradzi z klasą wrzaskunów ze szkoły średniej?
-Blackburn.-Na dźwięk mojego nazwiska, uniosła wzrok i spojrzała na mnie. W jej oku pojawił się błysk zainteresowania.
-Dobrze, siadaj.-Jak powiedziała, tak też zrobiłem. Zająłem miejsce w ostatniej ławce pod oknem. Słuchawki opadły mi na szyję, nie wyłączyłem muzyki.
Pani Bennet rozpoczęła lekcje.
-Mon nom est Alexandra Bennett. Je suis un nouveau professeur de la langue française. J'espère que vous m'acceptez. Je ne tolèrent pas discussions en classe, ou les murmures dans une cause juste, c'est-à-dire sur le sujet.-Powiedziała, po czym uśmiechnęła się.-Teraz proszę o przetłumaczenie.
Może pan Blackburn ?-Wzruszyłem ramionami.
-Nazywam się Alexandra Bennet. Jestem nową nauczycielką języka francuskiego. Mam nadzieję, że przyjmiecie mnie ciepło. Nie toleruję rozmów na lekcjach, ewentualnie szepty w słusznej sprawie, czyli o temacie lekcji.-Powiedziałem od niechcenia.
-Dobrze.-Uśmiechnęła się zachęcająco i wpisała na tablicy temat lekcji. I wtedy całkiem się wyłączyłem. Mój umysł nawiedził ponownie mój koszmar.
Data mojej śmierci wpisana na 1 kwietnia 2014. Za niecały rok. W moje urodziny. Wzdrygnąłem się. Mam wyznaczony dzień zgonu. Na za kilka miesięcy. Ale to na szczęście tylko wymysł mojej chorej wyobraźni. Bo jak nie, to idę na badanie do szpitala św. Agaty Sycylijki w mieście.
Po dłuższym czasie, czyli czterdziestu pięciu minutach zadzwonił dzwonek, który był równie przyjemny, jak dźwięk zepsutej wiertarki podłączonej do wzmacniacza.
Wyszedłem z sali za innymi uczniami. W ostatniej chwili zatrzymała mnie pani Bennet.
-Dobrze Ci idzie z francuskim.-Powiedziała i zamknęła drzwi. Usiadła na skraju ławki.
-Mieszkałem tam jakiś czas.-Pokiwała głową. Z torebki wyjęła jakąś kartkę zapisaną po francusku.
-Byłbyś tak miły i mi to przetłumaczył? Na jutro.-Wziąłem kartkę i schowałem do kieszeni.
-Dobrze.-Pani Bennet uśmiechnęła się i wypuściła mnie z sali.
Reszta lekcji przeminęła bardzo szybko. Cały czas ten sam system. Przedstawienie się – pytanie nowego – reszta zajęć. Ja po pytaniu przestawałem słuchać, ale co parę minut musiałem zrobić notatkę, więc w sumie takie wyłączanie się nie opylało się w sumie. Ale mimo wszystko korzystałem z tych kilku minut myślenia o niebieskich migdałach.
Ostatnie lekcja – retoryka – odbyła się w sali 69. Była to duża, jasna sala. Przed czarną tablicą znajdowało się podwyższenie, a na nim duże, nauczycielskie biurko. Resztę sali zajmowały ławki i półki z powieściami, tomami wierszy i innymi podobnymi papierzyskami.
Panna Dixon, kobieta równie młoda, co pani Bennet, była drobną blondynką o bardzo jasnej cerze i wielkich, granatowych oczach. Cały czas uśmiechała się promiennie.
Na koniec lekcji podszedłem do niej i podałem jej kartkę z wierszem.
-Wie pani może czyj to wiersz?
-Oczywiście.-Powiedziała, przeczytała go i uśmiechnęła się słabo.-Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
-Kogo?-Zmarszczyłem brwi.
-Poety polskiego i satyryka żyjącego w latach 1905-1953. To, co mi tu dałeś, to cytat z Ballady o dwóch siostrach.-Rzekła i oddała mi kartkę. Wziąłem ją i z powrotem schowałem do kieszeni spodni.
-Ach tak. Dziękuję.-Odparłem i wyszedłem z sali.
                                                                    *  *  *
Gdy wróciłem do domu, zastałem mamę, jak zwykle, robiącą biżuterię w salonie.
-Cześć.-Powiedziała, słysząc trzask drzwi i szmer kroków w przedsionku.
-Cześć.-Zawołałem, wchodząc po schodach. Wszedłem do pokoju, zamknąłem drzwi i rzuciłem plecak gdzieś w kąt. Położyłem się na łóżku i wyciągnąłem kartkę od pani Bennet. Przyjrzałem się tekstowi i bez problemu przetłumaczyłem go.
- Były dwie siostry: noc i śmierć. Śmierć większa, a noc mniejsza. Noc była piękna jak sen, a śmierć… Śmierć była jeszcze piękniejsza-Przeczytałem na głos. Otworzyłem szeroko oczy, wstrzymałem oddech.-O Boże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz